Na początku września prezes PiS Jarosław Kaczyński na jednym ze swoich spotkań z wyborcami zapowiedział program tanich kredytów o stałym oprocentowaniu dla młodych rodzin na zakup nieruchomości. Wcześniej nikt o takim pomyśle nie wspominał.
Prezes PiS poza rzuceniem pomysłu i słowach, że to będzie program skierowany dla młodych małżeństw, a oprocentowanie ma wynieść ok. 2 proc., nie powiedział nic więcej. Nieco więcej powiedział Waldemar Buda z MRiT. Dodał, że faktycznie prace nad takim programem trwają i że ma on wejść w życie już za parę miesięcy.
Według analityków HRE Investments nawet stałe oprocentowanie kredytów hipotecznych w wysokości 6-7 proc. byłoby na tyle atrakcyjne, że więcej osób brałoby kredyty. A przecież mowa była o ok. 2 proc. Według tych samych analityków obecnie dziś kredyty są udzielane na średnio 9,4 proc.
Przy zobowiązaniu zaciągniętym na przykładowo 25 lat i 350 tys. zł oznacza ratę kredytu na poziomie 3 tys. zł. Ale gdyby to oprocentowanie wynosiło jedynie 6 proc., rata wynosiłaby już tylko 2,3 tys. zł. A w przypadku wspomnianych 2 proc. tylko 1,5 tys. zł.
Taka opcja wygląda wyjątkowo interesująco, gdyby możliwość otrzymania taniego kredytu o stałym oprocentowaniu połączyć z wprowadzonym w tym roku kredytem bez wkładu własnego. Niestety, w tym wszystkim jest jednak łyżka dziegciu, która może zatopić ten wcale niegłupi pomysł. Wielkie ryzyko w omawianym rozwiązaniu znajduje się w terminie, na jaki udzielany byłby taki kredyt. Jeżeli stała stopa byłaby udzielana na jakiś określony obligatoryjnie okres (np. na 5 lat), to wielu Polaków obejdzie się smakiem. Wszystko z powodu wyliczania zdolności kredytowej. Banki z pewnością brałyby podczas wyliczenia zdolności cały okres kredytowania, a nie tylko okres ze stałą stopą procentową.
Gdyby jednak pomysł tanich kredytów ze stałym oprocentowaniem na cały okres kredytowania połączony z możliwością nieposiadania wkładu własnego wszedł w życie, mogłoby to być zupełnie nowe otwarcie w mieszkalnictwie. Młode rodziny nie musiałyby konkurować o mieszkania z inwestorami, bo w końcu byłyby na lepszej pozycji niż klienci gotówkowi. Zwiększone w ten sposób zainteresowanie z pewnością polepszyłoby sytuację na schłodzonym rynku nieruchomości.
A z kolei zwiększone zainteresowanie kupujących odbiłoby się na ogólnej kondycji deweloperki. Branża od kilku miesięcy informuje o spowolnieniu i nierozpoczynaniu nowych budów, co przekłada się na problemy finansowe firm budowlanych. Wydaje się więc, że nie ma nad czym się zastanawiać. Pomysł może być kluczowy dla gospodarki i rozwiązać wiele problemów społecznych.
Niestety, jest kolejny problem. Preferencyjny kredyt byłby tańszy niż standardowa oferta, co oznacza że budżet państwa musiałby pokryć część odsetek od kredytu. Jaki byłby to koszt? Policzyli to analitycy HRE Investmens. "Jeśli takich kredytów udzielanych byłoby po 50 tysięcy rocznie, to przy obecnych warunkach rynkowych i przeciętnej wartości długu na poziomie co najmniej 300 tys. złotych, otrzymalibyśmy kwotę dopłat przekraczającą miliard złotych rocznie. Jeśli więc preferencyjne oprocentowanie utrzymywane byłoby przez pierwszych 5 lat spłaty długu, a program działałby w latach 2023-2025, to łączny koszt programu można szacować na kilkanaście miliardów złotych" - piszą eksperci w swojej analizie.
Zdjęcie główne: ŠJů / wikipedia