27 maja rusza "Mieszkanie bez wkładu własnego". Nazwa programu dobitnie opisuje ideę rządowego projektu. Jest skierowany do tych, którzy nie mają na koncie kilkudziesięciu tysięcy złotych, które trzeba wpłacić do banku zaciągając kredyt. Taka swego rodzaju partycypacja w kosztach zakupu jest przez banki traktowana jako dowód naszej roztropności - przez lata odkładaliśmy pieniądze na zakup, można więc nam zaufać, że i przez kolejne dekady będziemy sukcesywnie spłacać zobowiązanie.
"Mieszkanie bez wkładu własnego" pełne jest ograniczeń - nie każde mieszkanie można kupić w ten sposób, a jedynie takie mieszczące się w odpowiednich widełkach cenowych. Ograniczony jest też czas, na jaki można zaciągnąć zobowiązanie etc. Czy rządowy program jest jednak tak "wspaniały" jak maluje go rząd? Zdaniem autorów eksperckiego serwisu Subiektywnieofinansach.pl, rządowy program może być wręcz pułapką.
Eksperci portalu twierdzą, że mieszkanie bez wkładu tak naprawdę... jest mieszkaniem z wkładem własnym. "Problem w tym, że banki, zgodnie z lipcowym zaostrzeniem polityki kredytowej przez KNF, i tak będą liczyć zdolność kredytową na maksymalnie 25 lat. Czyli osoba, która nie ma wkładu własnego, musi zawnioskować do banku o większą kwotę, co już na starcie obniża jej siłę nabywczą" - pisze serwis. Zauważa też, że nie wiadomo, jak w obliczu rosnących stóp banki będą podchodzić do przepisów w praktyce.
Kolejnym problemem są widełki cenowe. Rządowy program nie wesprze zakupu każdego mieszkania, a tylko te określone widełkami cenowymi. Są one różne dla poszczególnych obszarów kraju, bo przecież mieszkanie w stolicy jest droższe niż na prowincji. Co zatem jest problemem według portalu? "Coraz częściej pojawiają się głosy o tym, że firmy mogą zacząć indeksować ceny mieszkań. Chodzi o sytuację, w której kupujemy dziurę w ziemi za 10 000 zł za metr. Firma potrzebuje 2-3 lata na oddanie nieruchomości od użytku i zastrzega sobie prawo, że będzie w tym czasie podnosić ceny, np. o 2-3 proc." - czytamy w analizie.
Możliwe też, że banki nie zażądają od konsumenta wkładu, w końcu będą chciały realizować ustawę stworzoną przez rząd. Nikt nie obieca jednak, że tego typu kredyty nie będą droższe z innego względu. Bank może bowiem chcieć od osoby, która nie ma wkładu, wyższej marży. "Klienci bez wkładu własnego mogą być obarczeni dodatkową marzą, np. 0,5 pkt proc. z tytułu szacowanego większego ryzyka. Dlaczego ryzyko ma być większe, skoro jest gwarancja?" - pisze portal.
Kolejny zarzut dotyczy częściowego spłacania należności. Zależne jest od tego, czy w rodzinie pojawią się dzieci. Jeśli tak, rząd może za kredytobiorcę spłacić nawet 60 tys. zł. "Na koniec dnia efekt będzie taki, że jeśli ktoś planuje założyć rodzinę, ale pieniądze zamiast na wkład własny woli przeznaczyć na wykończenie lokalu, większy telewizor czy samochód – to też się załapie" - uważają eksperci.